Plusem ciastoliny jest to, że jest kolorowa i zajmuje uwagę Jasia. Minusem jest to, że jest kolorowa i zajmuje uwagę Sary - naszej młodszej, trochę ponad półrocznej córki. Konsekwencje tych dwóch zdań może sobie wyobrazić każdy rodzic dwójki dzieci. Radość z zabawy Jasia, z jednoczesną ciągłą obserwacją czy czasem ślina Sary nie zmieniła nagle koloru.
Przygoda z ciastoliną nie kończy się jednak wraz z zabawą. Osobiście podejrzewam ją o dość kapryśmy charakter. Wymaga bardzo konkretnej troskliwości, która polega na każdorazowym odłożeniu jej po zabawie do swojego pudełka i szczelnym zamknięciu go. Jeśli tego z dziećmi nie zrobię, to jestem wprost pewien, że się obrazi i zaschnie, a wszystkie pokruszone drobiny będą tylko czekać, by się wturlać pod kapcie i wetrzeć w dywan. Dobrze wiedzą ile czasu i wysiłku zajmuje ich usunięcie.
Na szczęście stan obrażenia ciastoliny nie jest wieczny i da się zrobić coś, by znów zaczęła współpracować w rękach mojego syna. Wystarczy trochę wody i cierpliwe ugniatanie, a kolorowa bryłka odzyskuje plastyczność. Jasiek dobrze wie, kto w domu jest od tego specjalistą i gdy taką zaschniętą bryłkę znajdzie, to śpieszy mi o tym donieść i czeka, aż ów proces zakończę. Ugniatanie zabiera trochę czasu i jest dość brudną robotą. Niestety najczęściej wiąże się też z utratą części ciastoliny, która przykleja się do rąk i spływa potem do zlewu. Gra jest jednak warta świeczki.
Jakiś czas temu, gdy zostałem zatrudniony do tej formy recyklingu Jasiek wyrwał mnie akurat z przygotowywania warsztatów dotyczących relacji. Stałem nad zlewem gniotąc zaschniętą pomarańczową grudkę i myślałem: „nie zadbało się wcześniej, to teraz trzeba się napracować nad jej naprawianiem”. Po kilku minutach wróciłem do biurka. Jaś pozostał z naprawioną ciastoliną, a ja z myślą - która nie straciła swej aktualności w kontekście budowania relacji...
Pierwotnie ten tekst ukazał się w Przewodniku Katolickim.